Wakacje, wakacje…, kto ich nie lubi!? 😉 Lubimy letni odpoczynek, bardziej lub mniej aktywny. Niektórzy lubią planować wcześniej urlopowe wojaże, inni działają spontanicznie. Właściciele psów jednak mają trudniej, ponieważ nie wszędzie psy są przyjmowane z otwartymi rękoma, a częstym pytaniem pomocniczym jest z drugiej strony telefonu: „A duży piesek?” – i słychać nadzieje w głosie, że odpowiedź zabrzmi; „Mały”. Gdy mówię, że duży, to często następuje cisza, wahanie i powolna odpowiedź:„Aaaa, to nie.” Na szczęście świadomość właścicieli pensjonatów i agroturystyk rośnie, zaczynają widzieć, że klient z psem to również klient, że psiaki są traktowane jak członkowie rodziny i są mało kłopotliwymi pensjonariuszami. Oczywiście wszystkim polecam i namawiam do urlopowania się wraz ze swoim pupilem. Nie wyobrażam sobie letniego (zimowego) odpoczynku bez mojego psa! Wszak traktuję go jak członka rodziny, a odpoczynek jest tą chwilą, kiedy wspaniale można pogłębiać relacje spędzając ze sobą bardzo dużo czasu.
Może zdarzyć się tak, że nijak nie możemy zabrać ze sobą swojego pupila. I wtedy zaczyna się kolorowy zawrót głowy. Pół biedy, gdy mamy kogoś bliskiego, zaufanego, kogo nasz piesek zna i lubi. Oczywiście najlepiej by było, aby został w swoim domu pod opieką takiej osoby. Swoje bezpieczne miejsce,to duży atut takiej sytuacji. Rozstanie ze swoim właścicielem zawsze bowiem będzie stresem dla psa. Ale jeśli zachowana będzie codzienna rutyna, w obecności znanego, lubianego człowieka to ten czas może nie być dla niego zbyt uciążliwy. Jeśli nie jest możliwe, aby dana osoba zamieszkała u nas, szukajmy znajomej, która przyjmie naszego psiaka pod swój dach. Jeśli to również nie wchodzi w rachubę, musimy poszukać kogoś obcego, kto zaopiekuje się naszym psiakiem pod naszą nieobecność.
Ważny jest wybór osoby, której powierzymy na czas naszej nieobecności naszego pupila. Aby potrafiła ona odczytać sygnały, jakie śle pies i uszanowała je. Nieprawdą jest, że gdy psiak zostaje sam w obcym dla siebie, albo już troszkę zapoznanym miejscu, to przyszły opiekun utuli, pogłaszcze i piesek poczuje się lepiej! Owszem, bywa i tak, że psiak od razu przylepi się i to mu da poczucie bezpieczeństwa. Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że jest to niezwykle rzadkie! Wiele psów nie lubi głaskania, a już przez obce osoby w ogóle nie życzą sobie żadnego dotyku! Miałam wielu takich gości hotelikowych, którzy dopiero po paru godzinach podchodzili do mnie bliżej, na chwilkę , aby poczuć się lepiej. A teraz wam opowiem dość dla mnie skrajny przypadek.
Tydzień temu zadzwonił do mnie klient z zapytaniem czy może zostawić małego, 18 miesięcznego pieska na 3 dni. Zaczęłam tłumaczyć z czym wiąże się taki pobyt z uwagi na uczucia psiaka, na jego samopoczucie. Zaproponowałam również kilka spotkań, co robię zawsze z pewnym wyprzedzeniem, aby piesek mógł poznać mnie, mojego psa, miejsce, gdzie zamieszka. Tutaj sprawa była pilna, był wtorek, a piesek miał przyjechać w piątek. Na szczęście właściciele zdecydowali,że przyjadą następnego dnia do mnie, a mieli do pokonania ponad 30 km. Psiak nie był zbyt wycofany, ale już na wstępie pokazał mi, że nie ma ochoty na bliższą znajomość. Pobiegał sobie po moim ogródku, powęszył, nawet znaczył kilkukrotnie moczem płot ;). Rozmawialiśmy w tym czasie o jego aktywności i diecie. Po około pół godzinie pożegnaliśmy się i umówili na poranną godzinę w piątek.
Teraz napiszę o tym jak psiak przeżył u mnie te 3 dni. Wrażliwców proszę o głęboki wdech, bo nie będzie łatwo, ale od razu zaznaczam, że historia dobrze się kończy 🙂
Piesek został przywieziony o godzinie 10 rano. Właściciel już „był spóźniony”, więc po około 5 minutach zniknął po angielsku. Gdy psiak wrócił z pogoni za piłeczką i zorientował się, że jego ludzie zniknęli, stał nieruchomo przez 10 minut w miejscu, gdzie ostatnio się zatrzymali. Wreszcie ruszył z nosem przy ziemi do bramki, dobrze odczytując, że tam oddaliła się jego rodzina. Krążył tak przez jakieś kolejne 10 minut, wreszcie usiadł i siedział smutny okrutnie. Ponieważ była piękna, czerwcowa pogoda wzięłam jego legowisko i ulokowałam w ogródku , w cieniu pod rododendronem i zachęciłam go, aby tam się udał. Trochę był oporny, a do mnie zupełnie nieufny, ale zaprowadziłam go tam używając smyczy, ponieważ w ogóle nie reagował na moje słowa ani na smaczki. Wszedł na legowisko i przez kolejne 2 godziny siedział w nim! Miałam wrażenie, że nie oddycha, nie mruga. Nie wydawał żadnego dźwięku, sprawiał wrażenie nieżyjącego pluszaka. Dopiero po 2 godzinach położył się w swym – pachnącym domem – legowisku.
Nie podchodziłam do niego, nie nagabywałam, bo wyraźnie kurczył się, gdy znalazłam się w pobliżu. Aż do wieczora nie ruszył się z miejsca, ja przynajmniej tego nie widziałam, a co rusz zerkałam na niego. Najbardziej zdumiewające dla mnie było to, że w ogóle nie dyszał! Miał cały czas zamknięty pyszczek i tylko patrzył tymi wielkimi oczami na mnie. Nie chciał jeść, nic nie wziął do pyszczka, nawet nie widziałam, żeby pił wodę! Bardzo mnie to martwiło, kilkakrotnie w ciągu dnia podchodziłam do niego, maczałam palce w wodzie i wkładałam mokre palce pod fafle przesuwając po dziąsłach. Myślałam, że go zachęcę w ten sposób, ale nie. Miałam wrażenie, że jest jak sparaliżowany. Serce mi się kroiło, ale co mogłam zrobić? Moja strategia była taka – dać mu święty spokój i czekać. Jak będzie gotowy, to będzie próbował bliższego kontaktu ze mną. Nie widziałam, żeby pił ani też, aby się wysikał, ale może tylko nie widziałam… Około godziny 20 postanowiłam wziąć go do domu. Przygotowałam ustronne miejsce, aby mógł w spokoju przetrwać noc. Zapięłam smycz i – niestety – zmusiłam go, aby podążył za mną. Wcześniej w ogródku, przedstawiłam go Nortonowi, miałam wrażenie, że nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Norton był bardzo delikatny, trzymał się z dala od psiaka. Raz tylko podszedł pomału, aby go powąchać, ale szybko się oddalił. Kilka razy zaznaczył moczem niedaleko, zerkając czy tamten to widzi. Zapewne wiedział, że bardzo czuje się zagubiony i boi się nas. Psiak po wejściu do domu, od razu wszedł na swoje legowisko i znów długo w nim siedział. A ja cały czas zastanawiałam się nad tym jak go zachęcić do picia. Nie pomogła woda zabielona mlekiem, ani kefir. Wzięłam więc strzykawkę i napoiłam małego jej dwukrotną zawartością. Nie wzbraniał się. Nałożyłam do miseczki na noc mokrą karmę, którą przywieźli dla niego właściciele, napełniłam miskę wodą i zostawiłam w spokoju. Noc przebiegła spokojnie, leżał (nie wiem ile spał), nie wydawał żadnych dźwięków. O 7 rano weszłam do pokoju, gdzie go zostawiłam, przypięłam mu smycz i przymusiłam, aby wyszedł ze mną na zewnątrz. Ociągając się wyszedł do ogródka, ale zauważyłam, że karma zniknęła z miski i ubyło trochę wody! Na podwórku ożywił się, podbiegł do bramki, lecz widać było, że nie czuje się komfortowo, dreptał cały czas w bliskiej odległości od bramki. Wreszcie ruszył pod płot i węsząc kręcił się i zmieniał pozycje kilkukrotnie, aż wreszcie podniósł łapę i… zrobił siku !! Ach, radość na mojej facjacie. Drugi dzień był podobny do pierwszego, z tą różnicą, że pod wieczór zaczął padać deszcz i zrobiło się zimno. ¾ dnia przesiedział na swoim posłaniu w cieniu. Od właścicieli dowiedziałam się, że koło swojego domu jest dość aktywny; dużo biega, bawi się , towarzyszy mężczyźnie, który ma warsztat na swoim podwórku. A tutaj: ZERO AKTYWNOŚCI. Wzięłam więc psiaka wraz z jego legowiskiem na ręce i wniosłam do domu. I znów do późnego wieczoru przesiedział i przeleżał nie wychylając nosa z legowiska, zero jakiegokolwiek ruchu! Ok. godziny 22 wyszliśmy na wieczorny obchód w deszczu, nie zrobił siku. Trudno – pomyślałam, jeśli zrobisz w domu, ale miałam nadzieję, że skoro nie pije, albo tak mało pije to i pęcherz nie jest wypełniony. Gasząc światło przed nocnym spoczynkiem, zauważyłam, że pyszczek wychylił się z legowiska i wcina mokrą karmę z miseczki 🙂
Kolejny dzień zapowiadał się nieźle. Choć lubię w niedziele doleżeć do ósmej poderwałam się o 7, aby małego zabrać na sikanie w ogródku. Nie musiałam go zbytnio zachęcać, aby wyszedł za mną. Przypięta smycz nawet nie napięła się. Choć skurczył się, gdy podeszłam, to – jak zwykle – nie dotykając go przypięłam smycz i gdy ruszyłam w stronę drzwi, podążył za mną. Zostało zrobione siku i …Kupa :). Niewielka, ale przecież posiłki były bardzo niewielkie, żwaczyk i inny gryzak nie ruszony. Po kilkunastu minutach odpięłam mu smycz, dając wybór, czy woli zostać w ogródku czy chce do domu. Było jeszcze chłodno, więc obawiałam się go zostawiać, ale z drugiej strony z ogródka mógł obserwować czy, aby nie nadchodzą jego ludzie… Zostawiłam mu otwarte na oścież drzwi. Tuptał przez jakiś czas przed domem, aby po jakichś 7 minutach wejść do środka i ułożyć się na swoim posłaniu. Nałożyłam śniadanko do miseczki i zajęłam się sobą. Ale oczywiście z ciekawością zaglądałam na niego co zrobi. I z radością stwierdziłam, że wcina :). Moje myśli zaczęły krążyć wokół tematu : Niedzielny spacerek. Wziąć go? Czy nie? Czy dla psiaka, który nie chodzi na spacerki, a jedynie własny ogród stanowi rozrywkę i miejsce do „wybiegania się”* wędrowanie po obcych, przestrzennych łąkach ze mną i Nortonem nie będzie zbyt wielkim stresem….? A przecież wiem, że na psie smutki wędrówki i możliwość penetrowania i węszenia są wspaniałym antidotum. Postanowiłam spróbować. Wyszliśmy na zewnątrz, otworzyłam drzwi samochodu. Norton wskoczył na tylne siedzenia, wiedząc, że udamy się na przechadzkę. Nasz mały gość również podszedł do otwartego auta i z ciekawością zajrzał do środka, lekko opierając przednie łapy na krawędzi. Pomyślałam, że to dobry znak. Podeszłam do niego, podłożyłam rękę pod tyłek i włożyłam na podłogę koło siedzenia pasażera. Nie wzbraniał się, zamknęłam więc drzwi. Decyzja zapadła – jedziemy.
Teraz już w skrócie, bo się rozpisałam. Spacerek trwał godzinę. Mały śmiało podążał za nami, węszył w wysokich trawach, kilka razy znaczył moczem, zlizywał poranną rosę z traw, pił wodę z kałuży, a nawet wytarzał się na łące! Nie łapał ze mną kontaktu wzrokowego, ale widziałam, że na mnie zerka, gdy zmieniałam kierunek przechadzki, zaraz skręcał za nami. Jazda autem okupiona została szybkim dyszeniem, trochę ze stresu, a pewnie trochę dlatego, że zrobiło się ciepło. Po powrocie znów wybrał leżenie i oczekiwanie w ogródku :), lecz ….tylko przez ok. 2 godzinki. Potem, zerkam jak zwykle, poduszka pusta. Ocho! Wyruszył 🙂 . Chodził sobie po ogródku węsząc, jego legowisko prawie cały czas było puste. W pewnym momencie nasze ścieżki przecięły się. Zatrzymałam się, psiak przeszedł nieopodal, zawrócił, obszedł mnie wkoło. Gdy kucnęłam zrobił jeszcze jedno kółko i przysiadł bliziutko mnie. Wyciągnęłam rękę w jego kierunku, to było pytanie z mojej strony: chcesz dotyku? Nie odszedł. Pomiziałam po zadku chwilkę, wzięłam rękę i czekałam. Odejdzie czy nie? Nie odszedł, czekał, chciał jeszcze. Zaczęłam mówić do niego spokojnym tonem, jaki on dzielny, a on machając ogonkiem stał i patrzył na mnie swoimi wielkimi oczyma, po czym przewalił się na plecy i leżał, a ja gładziłam jego brzuszek! I tak, psiaczek potrzebował 2 i pół dnia, aby mi zaufać!
Eksplozja radości miała miejsce o 17.00, gdy zjawił się dorosły członek rodziny z nastolatkiem. Nawet nie przypuszczałam, że w tej istocie jest tyle energii ;). Czyli zdrów na ciele i umyśle….
Za tydzień ciąg dalszy o hotelikach oraz dalsza opowieść o tym samym psiaku, ale o jego powtórnym pobycie u mnie: A to będzie już zupełnie inna historia….
Udanych wakacji z waszymi pupilami wam życzę
Wasza psiapsiółka, trenerka, instruktorka szkolenia psów.
Danuta Grabowska.
*wybieganie – termin używany potocznie wśród opiekunów psów, określający zaspokojenie potrzeby aktywności fizycznej. Każdy pies potrzebuje codziennych spacerów poza ogrodem. Nawet bardzo duży ogród nie zastąpi codziennych spacerów.
P. S. Nasza szkoła Family Dog co roku organizuje wakacyjne wyjazdy z psami czyli połączony wypoczynek ze szkoleniem. Zapraszamy na naszą stronę do zakładki szkolenia wyjazdowe: http://familydog.pl/index.php/szkolenia-wakacyjne/ oraz stronę na facebooku.